6.
-Chciałbym, żeby nasz
syn miał na imię Julian. - mówi zaraz po przebudzeniu
wpatrując się w sufit.
-Nie zapędziłeś się
przypadkiem? - pytasz ze zdziwieniem przytulona do jego ramienia.
-Nie. Coraz częściej
myślę o naszej przyszłości. Jak to będzie. Ślub. Dziecko.
-Och, panie Włodarczyk..
Ależ pan jest romantyczny.
-No ale popatrz jak to
będzie ładnie brzmiało... Justyna Włodarczyk. Pięknie!
-Będzie
prawdopodobieństwo, że nie zmieszczę się z imieniem i nazwiskiem
w rubrykach w urzędach.
-E tam zaraz. No ale
wracając do tego Juliana.. Podoba ci się? - patrzy na Ciebie.
-Po tatusiu?
-No ba! Jasne, że tak. Ale w sumie to po dziadku. Pradziadku!
-Julian Włodarczyk... A
jak na drugie?
-Może Wojciech? Będzie
Wojciech Julian Włodarczyk i Julian Wojciech Włodarczyk.
-Nie przesadzajmy, co?
-Gdzie przesadzamy..?
-Kiedy ty to dziecko
planujesz?
-Może byśmy już
zaczęli? Wiesz, trening czyni mistrza. - obejmuje twoje ciało i
zaczyna składać pocałunki najpierw na Twojej szyi, a potem coraz
niżej.
-Włodi... - zaczynasz.
-Hm?
-Kochanie, nie teraz.
-Trzeba dbać o przyrost
naturalny, nieprawdaż? - pyta.
-Prawdaż, prawdaż,
aczkolwiek wstawaj już.
-Nie mam dziś przecież
treningu.
-Wojtek..
-No dobra, już.
WOJCIECHU JULIANIE
WŁODARCZYKU...
-Żyjesz? - pyta cię
Conte następnego dnia na treningu.
-Teraz jest okej, wczoraj
było gorzej. - odpowiadasz mu. - Dobra, lecę. Justyna po mnie
przyjechała, bo obiecałem jej, że pojedziemy po jakieś tam rzeczy
do jej pracy. Do jutra w takim razie. Na razie Miguel!
-Siema!
Otwierasz z rozmachem
drzwi Energii i uderza Cię chłodne październikowe powietrze.
Szukasz na parkingu czarnej Kii Rio. Dostrzegasz po chwili ciemne
średniej długości włosy swojej kobiety.
-No ile można ci machać?
- pyta retorycznie.
-Też się cieszę, że
cię widzę, kochanie. - całujesz jej policzek. - Jedziemy?
-Tak jest! Kierunek Łódź!
Tam coś zjemy od razu.
-Oczywiście szefowo.
Po obiedzie w
Manufakturze, wybieracie się do sklepów sportowych. Justyna pracuje
w studiu fitness i jest trenerem personalnym. Robicie zakupy i
jedziecie do Bełchatowa.
-Pojutrze Kęty i
Andrychów. Pamiętasz? - pyta Cię dziewczyna.
-Co?
-Wszystkich Świętych..
Kompletnie zapomniałeś o
święcie. Przez te treningi w kratkę jesteś całkowicie
rozkojarzony.
-Przepraszam, całkowicie
zapomniałem. O której wyjeżdżamy?
-Koło ósmej, dziewiątej.
Najpierw do mnie, możemy?
-Jasne, jasne. - pocierasz
twarz ręką ze zmęczenia.
-Zaraz będziemy. -
Justyna wskazuje zieloną tabliczkę z napisem 'Bełchatów'.
JUSTYNO JASIŃSKA...
Mija tydzień. Jeden,
drugi, trzeci... Rozpoczyna się grudzień. Nadchodzą Mikołajki.
Kupiłaś mu jego ulubione perfumy. Kilka minut po dziewiętnastej
słyszysz zgrzyt kluczy w zamku. Wychylasz się lekko z kuchni, ale
nic nie widzisz.
-Ho ho ho! Czy są tu
jakieś grzeczne dzieci? - słowa dobiegają do Twoich uszu.
Widzisz przed sobą
przyjmującego.. a, nie, to święty Mikołaj... przebrany w czerwony
strój, z pełnym workiem na ramieniu w tym samym kolorze.
-Oczywiście, że są. -
podchodzisz do 'pseudo Mikołaja' i splatając palce na jego szyi
oraz wspinając się na palcach, składasz delikatny pocałunek na
jego ustach.
-Nie wiem czy pani
Mikołajowa będzie zadowolona, że tak bezkarnie całujesz jej męża,
ale możesz
jeszcze raz.
jeszcze raz.
Powtarzasz czynność, a
Włodarczyk, to znaczy święty Mikołaj, angażuje się w zaistniałą
sytuację.
-Może najpierw zjemy? -
pytasz między pocałunkami.
-No dooobra.
Po ciekawie spędzonej
nocy budzą cię składane na Twojej szyi pocałunki. Przytulasz się
do Włodarczyka, by nie utracić ciepła. Jego ciało jest wręcz
gorące. Otacza Cię ramieniem.
-Może pora wstawać? -
szepcze.
-Nie... Jeszcze minutkę..
-Jest ósma.
-Na którą trening? -
mamroczesz do ramienia Wojtka.
-Dziesiątą, ale idziesz
dziś ze mną, więc budzę wcześniej.
-Co...? Nie mam siły...
-Jakoś w nocy miałaś. -
droczy się z Tobą.
-Wojtuś.. Zrobię pyszną
kolację.
-Nie. Dziś idziesz ze
mną. Chociaż kolację możesz zrobić.
Wstajesz, ubierasz
koszulkę z numerem '12' i charakterystycznym nazwiskiem na plecach.
Udajesz się do łazienki, gdzie bierzesz szybki prysznic, zakładasz
ubrania, a włosy splatasz w luźnego kłosa. Idziesz do kuchni,
gdzie siatkarz parzy kawę.
-Łazienka wolna. -
klepiesz przyjmującego po lewej łopatce.
Syczy z bólu.
-Co się stało? - pytasz
przerażona. - Przecież to nie było mocno.
Podnosisz koszulkę
siatkarza, lecz nie widzisz nic i musi ją ściągnąć. Nagle
zauważasz ranę o długości około piętnastu centymetrów i kilka mniejszych zadrapań.
Uśmiechasz się pod nosem. Wasze nocne przygody chyba za mocno
zadziałały na ciało chłopaka.
-Wojtuś... przepraszam
cię. - mówisz ze śmiechem.
-Za co?
-Za to. - zrobiłaś
zdjęcie, a następnie pokazałaś mu je.
-No przecież nic się nie
stało. - śmieje się. - Widzę, że bardzo ci się podobało i
musiałaś na czymś się wyładować, a że to były moje plecy...
*
do napisania!
Tęczowa.
1.50 - Ee.. ja tylko tam młodo wyglądam.
Padłam! :D
Świetny rozdział :) Czekam na następny :* Pozdrawiam Dooma :)
OdpowiedzUsuńDziękuję ;) również pozdrawiam :)
UsuńEej to jest normalnie lepsze iść Kurków... bardziej mnie to wciągło :-) czekam na next :-)
OdpowiedzUsuń*lepsze od
Usuńi miało być lepsze! powoli coś zaczyna mi się udawać :D Kurki (Kurkowie?) to były moje początki więc było jak było ;) zmiana narracji też dała swoje ;)
UsuńZapraszam :) http://nic-nie-dzieje-sie-bez-powodu.blogspot.com/2014/08/41-zazdrosc-rodzi-sie-z-miosci.html :)
OdpowiedzUsuńzajrzę na pewno :)
Usuń